Witaj!



Być może jesteś tu przypadkowo, bądź długo szukałeś/aś  czegoś takiego jak ten blog. Być może jeszcze się zastanawiasz, czy to dalej czytać, czy to tylko strata czasu. Kolejne słowa pisane o wszystkim i o niczym, o życiu, modzie, seksie, muzyce, tanich sloganach, bądź wyrafinowanych gustach, drętwych tematach czy poczytnych plotkach, o gwiazdach, które trafiają na pierwsze strony gazet, czy o polityce, która płonie od kłótni i afer. Jeśli szukasz tu tego, to muszę Cię zmartwić i rozczarować, przeprosić za stratę czasu, którego i tak nie posiadasz. Będę pisał o sobie i o Tobie. Mam nadzieję, że od tej chwili już nic w Twoim życiu nie będzie  takie samo, mimo, że tak naprawdę nic się nie wydarzyło. To blog dla tych, którzy chcą widzieć szerzej, patrzyć dalej, czytać codzienność przez pryzmat doświadczeń wielu ludzi, których miałem okazję spotkać i spotykam każdego dnia…Nie musisz być tu często, czy stale, ale jeśli będzie Ci tu dobrze i odkryjesz jakąś nową cząstkę siebie, do której Ci blisko, do której wciąż tęsknisz, bądź o której już dawno zapomniałeś, to rozgość się i czytaj stale, poczuj się jak w swoim domu, a zobaczysz coś nowego w oczach tych, których masz wokół siebie
Niech ten blog będzie jak mapa, która Ciebie gdzieś zaprowadzi. Niech będzie tą nutką zadumy i odrobiną refleksji, szczyptą odwagi. Niech Cię szokuje i nurtuje, niech stawia pytania i daje odpowiedzi. Niech będzie kluczem albo wytrychem. Niech będzie tym, czego zawsze szukałeś…Jest więc refleksją o psychoterapii, która:
Jest jak przeglądanie się w lustrze, w którym można zobaczyć i pokochać siebie
Jest jak oaza na pustyni, do której warto iść, by zaczerpnąć siły.
Jest jak wędrówka w góry, która prowadzi na szczyty
Jest jak woda utleniona na ranę, czasami boli, ale odkaża
Jest jak balsam dla bolącego ciała, goi rany, koi ból
Jest jak słońce po burzy budzące nadzieję
Jest  ruchem Miłości, który dotyka Twoich bliskich

Zapraszam Cię  do dalszej lektury

Czym się karmisz?

Dwoje zakochanych idzie na spacer. Dzień, jak co dzień, słońce wysoko, zwiastuje zbliżającą się wiosnę, z daleka słychać śpiew ptaków, które wróciły z dalekiej podróży. Gdzieniegdzie wystają z ziemi przebiśniegi, tylko jeszcze bazi nie widać. Pogoda wciąż nie może się zdecydować czy to już wiosna czy zima. To śnieg, to deszcz i tylko chłopak jest pewny tego, co do swojej dziewczyny czuje. Ściskając mocno jej delikatną dłoń chce zapewnić ją o tym, że przy nim nic jej nie grozi, że zawsze ją obroni, że na jego silnym ramieniu może zawsze złożyć swą zatroskaną głowę. Ona zgrabna, drobna i delikatna, rzec można idealna z nich para. Idą razem przez park w milczeniu. Nagle dziewczyna drobna i niepozorna krzyczy: „Uważaj gówno!”. Wydaje się, że tym okrzykiem ratuje chłopakowi życie. Ten z wyraźnym entuzjazmem mówi „dziękuje kochanie”. Po chwili ciszy kolejny okrzyk drobnej dziewczyny "jak tu wali, ten żywopłot obszczany...fuj jak capi!". Wszędzie te psy i ich kupy, wszędzie pełno śmierdzącego gówna...Cóż, a miało być tak miło i romantycznie, wszystko przez te kupy…

Chłopak z każdą chwilą tarci entuzjazm, czuje ścisk żołądka i wie już, że spacer był kiepskim pomysłem. Dziwi się, że o gównie można tyle mówić, że jego ukochana nie widzi zbliżającej się wiosny, nie cieszy się z napotkanych uśmiechniętych ludzi, nie dostrzega piękna przyrody, nie cieszy się tą chwilą, kiedy są razem we dwoje. Oboje przyśpieszają kroku, nerwowo mrucząc coś do siebie i każdy w kiepskim nastroju wraca do swego domu. Może to tylko spacer, może to takie zwyczajne spojrzenie na przysłowiową kupę, a może obraz wnętrza i tego czym człowiek się karmi na co dzień. Czy wolisz dostrzegać piękno i się nim dzielić, pokazując drugiej osobie optymistyczne spojrzenie na świat, na życie, na ludzi, czy wolisz zgorzkniale narzekać i dostrzegać wokół wszystko, co negatywne? Jak się czuje ktoś, kto tego słucha, czy go to wzmacnia, buduje, czy raczej złości i wkurza?  

Upał

Śpiew ptaków za oknem, przemykające przez otwarte okno promienie słońca powinny zwiastować kolejny udany dzień. Jeszcze tylko poranny prysznic, lekkie śniadanko, nieodżałowana kawa, bez której ciężko się obudzić, i można śmiało ruszać do pracy. Przecież nie każdy może sobie pozwolić na urlop, właśnie wtedy, kiedy termometr ochoczo pnie się wyżej i wyżej, z każdą godziną docierając do poziomu tropików. W taki dzień każdy marzy o tym, żeby chłód z lodówki wypełnił całe mieszkanie, a człowiek najlepiej nie wychodziłby  spod prysznica, który zaledwie tylko na moment przynosi orzeźwienie. Kolejne sapanie, wzdychanie, achy, i pojękiwanie, jakby to miało przynieść ulgę, przynosi jedynie wzrost ciśnienia, które nasila działanie obciążonego już i tak przez upał serca. Krople potu lśnią niczym olejek w blasku palącego południowego słońca, a klejące dłonie i słonawy smak skóry nie jest najlepszym afrodyzjakiem.
Jednak człowiek przekornie w swym narzekaniu brnie dalej, szuka sąsiada i zagaja rozmowę wdzięcznym tematem pogody, że tak duszno, słabo i gorąco, że nie ma czym oddychać i że wszystko usycha, że w domu ściany nagrzane, że już nie można wytrzymać…Cóż, ziemia woła o deszcz, pola niczym pustynia, a warzywa na działce usychają, trawnik już dawno kapitulował, a rzeka coraz węższe ma swe koryto i tylko niebo i słońce niestrudzenie cieszą tych, którzy mają ten przywilej spędzania upałów na plaży czy basenie. Piękne są wczasy i wakacje w taką pogodę, gdy możesz leżeć nad chłodnym, jak zawsze, Bałtykiem, gdzie smaganie wiatru i zimna woda przynoszą cudowne orzeźwienie, szkoda tylko, że nie każdy planując wczasy może pół roku wcześniej przewidzieć pogodę…

No dobra, czytasz i zastanawiasz się: po co te lamenty i żale o pogodzie, o ludziach, którzy się cieszą i wypoczywają, o ludziach którzy znów narzekają. No właśnie, po co? My Polacy jesteśmy z tego przecież znani, że narzekamy, że wszystko jest złe, niesprawiedliwe,  to polityka, to służba zdrowia, nawet pogoda, i jak tu żyć bez stresu, spokojnie, bez zawału, doczekać spokojnej i szczęśliwej starości, gdy do emerytury daleko. Nie dziwi więc fakt, że każdego dnia w samej tylko Warszawie jest 20 zawałów, rocznie około 200 tys. osób choruje na serce, a jedną z przyczyn tego jest stres, często chroniczny i permanentny. Jednym ze źródeł owego stresu jest właśnie narzekanie. To jak rzucie starej zużytej gumy, która już dawno straciła swój smak. Nie wiem czy wiesz, ale kiedy narzekasz, to produkujesz zły cholesterol, podnosisz poziom cukru we krwi, a Twój organizm wytwarza hormon stresu, zwany kortyzolem, w ten sposób przygotowując się do walki. Tylko jak tu walczyć z pogodą? Czy Twoje narzekanie i zaklinanie aury wpłyną na błękitne niebo i przyniosą chmury, czy słupek rtęci w obawie i w popłochu przed Twoją złością schowa się niżej? Z całą pewnością nie. Co zatem robić? Po pierwsze, to co trzeba. Trzeba chodzić do pracy, nie można sobie pozwolić na lenistwo, kiedy nie ma urlopu. Można jednak zadbać o wypoczynek taki, jak lubisz, nad wodą, lub na leżaku w cieniu. Może lubisz opalanie, albo aktywność i nie straszne Ci słońce ani upał, więc idź na rower, do parku pobiegać. Może wolisz bardziej spoczynek, to posłuchaj przyjemnej muzyki, w misce z zimną wodą zaparkuj swoje nogi i ciesz się skąpym odzieniem. Może najdzie Cię ochota na porcję pysznych lodów, albo zimne piwo, może lampkę wina, i nie narzekaj, bo to Ci sił nie doda, a Twoje otoczenie zniknie wkurzone na Twe marudzenie…

Miłość musi być pierwsza przed sprawiedliwością

W ostatnich latach bardzo modne stało się pojęcie asertywności, wiele osób szuka sposobu jak stać się bardziej asertywnym, jak zadbać o swoje prawa. Wielu ludzi dochodzi swoich praw w sądzie. Coraz lepiej potrafimy zadbać o swoje racje, nie dając się wykorzystywać. Coraz więcej firm oferuje swoją pomoc w dochodzeniu praw przed sądem, domagając się dużych odszkodowań. Prawnicy prześcigają się w argumentach na rzecz swoich klientów przy podziale majątku, w trakcie spraw rozwodowych. Uczniowie dobrze znają swoje prawa, bardziej są do nich przywiązani, niż do obowiązków, które mają wypełniać. Szukamy sprawiedliwości, dochodzimy swoich praw przez adwokata, rzecznika spraw takich i owakich, radzimy się radców prawnych, odmierzamy czas zegarkiem, wyliczamy co do grosza należność płaconą w sklepie, a fotokomórka zapala światło i gasi, żeby nie świecić go bez potrzeby. Tak się toczy dzień po dniu, z zegarkiem w ręku, z synchronizacją świateł, biegniemy przed siebie, chcemy maksymalizować zyski, bez zbędnych kosztów i strat, ale czy tak się da? Wiele rodzin kłóci się o to, kto ma myć naczynia, a podstawowy argument, który przytacza jeden z domowników, brzmi: ja myłem rano, więc teraz kolej na Ciebie. Każdy pilnuje swojego grafiku, żeby tylko, broń Boże, nie umyć o jeden talerz więcej, nie dać się oszukać pozostałym drapieżcom, których pełno w całym domu. Tak społeczeństwo indywidualistyczne zabija życzliwość i miłość, która polega nie tylko na braniu, ale również na dawaniu – dawaniu siebie drugiej osobie, rodzinie i tym wszystkim, którzy nas potrzebują w danym momencie.
Nie chodzi jednak o to, żeby dawać się na każdym kroku wykorzystywać, ulegać sprytnej manipulacji tych, którzy są zwyczajnie w świecie leniwi i nie chce im się niczego samemu zrobić, zasłaniając się brakiem czasu, zbyt wieloma obowiązkami, itp. Nie mamy się dawać „kopać w tyłek”, ani pozwalać na to, żeby ktoś żerował naszym kosztem, ale żyć bardziej życzliwie. Czasami wystarczy podnieść papierek leżący na chodniku, tak jakby to właśnie mi spadł on przed chwilą na kostkę brukową. Można się uśmiechnąć do przechodzącego człowieka i dać mu życzliwe spojrzenie, które może być dla niego zachętą do wypełniania codziennych obowiązków. Można zrobić pyszną sałatkę, która posmakuje żonie, zrobić deser który zaskoczy męża, zrobić śniadanie, kiedy szybciej się wstaje, pamiętać o kwiatach, gdy inni nie pamiętają. Jeśli coś robię nawet częściej od innych, to niech im to służy, bez wypominania, że dzisiaj ja, a jutro Ty. Mój tato, odkąd pamiętam, robił nam wszystkim śniadanie, zajmował się kuchnią, mama robiła coś innego, prała i prasowała, zaś my z bratem co sobotę sprzątaliśmy mieszkanie. Każdy robił to, w czym czuł się lepiej, coś co robił dobrze, bez wypominania, że znów ja.
Spójrzmy prawdzie oczy: czy jest na świecie sprawiedliwość, czy można żyć bez uszczerbku na zdrowiu, nie trafionych inwestycji, zmarnowanych pieniędzy, ponoszonych kosztów, straconego czasu? Może wiele osób mylnie sądzi, że tak, i każdego dnia godzinami toczą analizy, zastanawiają się czy lepiej kupić to czy tamto, a kiedy się pomylą, trudno im się z tym pogodzić. W domach czuć pustkę i chłodną kalkulację. Modne słowo „asertywność” lawinowo wdziera się w nasze życie, szerzone w poradnikach dla kobiet i psychologicznych gazetach, staje się nieodzownym zwyczajem, bez którego nie można się obejść.
Niech nie zwiedzie nas kolorowe pismo i kilka sztywnych regułek, które z pozoru mają ułatwić nam życie. Nic nie zastąpi nam życzliwości, miłej rozmowy, codziennej troski o sprawy najbliższych, kierowania się serdecznością i otwarciem na drugiego człowieka.     

Przyjęcie dziecka

Każdy ma prawo przynależeć do rodziny i mieć w niej swoje miejsce - kto tego nie respektuje, wyklucza daną osobę. Tak mówi jeden z najsłynniejszych i najbardziej skutecznych psychoterapeutów - Bert Hellinger. Ma to dalekosiężne znaczenie dla rodziny. Kiedy rodzice zapominają o usuniętym dziecku, czy poronieniu, jakby to wydarzenie nigdy nie miało miejsca, jakby tego dziecka wcale nie było, to zadają swojemu dziecku ból po raz drugi. Pierwszy raz - kiedy nie przyjęli życia, drugi raz - kiedy nie potrafią obdarzyć go miłością. Żyją tak, jakby „nigdy nic”, a tymczasem wszystko się zmienia. Para, która dokonała aborcji, zaczyna oddalać się od siebie, zaczyna częściej się kłócić, wypominać sobie różne rzeczy. W związku nie może zagościć na trwałe miłość, czegoś brakuje, pojawia się oschłość, może nawet obojętność. Pojawia się różnego rodzaju racjonalizacja. Dobrze, że tak zrobiliśmy bo i tak nie dalibyśmy sobie rady, bo to kolejne już dziecko, a przecież mamy już trójkę. Poza tym, to była wpadka, a nie stać nas, bo mamy problemy finansowe. Może ktoś inny tłumaczy to faktem, że nie jest gotowy, bo jest za młody, bo studiuje, bo nie ma swojego mieszkania, bo jeszcze nie planował zakładać rodziny. 

Źródło: www.blogi.newsweek.pl

Często nikt poza parą, małżeństwem nie wie o aborcji. Tymczasem ktoś z rodziny zaczyna chorować na depresję, mieć myśli samobójcze, odczuwa brak chęci do życia. Może to być ojciec lub matka, a czasami oboje, może to być starsze dziecko, które czuje, że kogoś mu bliskiego w tej rodzinie brakuje, chociaż zdaje sobie sprawę, że to mało realne, co czuje, nawet nielogiczne. Tymczasem na głębokim, nieświadomym poziomie ma to przecież sens. Dziecko nieżyjące mówi „spójrzcie na mnie, potrzebuję waszej miłości, chcę żebyście o mnie pamiętali, żebym miał jakieś imię, a nie był zapomniany”. Tak, jak każdy zmarły, chciałby żyć w pamięci innych osób, dlatego wielu zmarłych śni się, prosząc o modlitwę, albo o zapalenie znicza i obecność na cmentarzu. Tak samo usunięte albo poronione dziecko może się często śnić, to znak, że czegoś od nas potrzebuje. Co trzeba zrobić? Po pierwsze, zobaczyć, że ja to zrobiłem/zrobiłam. Tak - stało się, zabiłem. To musi być bolesne, muszą pojawić się wyrzuty sumienia. Po drugie, musi pojawić się zadośćuczynienie, kiedy naprawdę żałuję swej decyzji. Nie tego, że się nie zabezpieczyłem, ale tego, że nie przyjąłem życia, że je zabiłem. To dopiero prowadzi do miłości. Bo usunięte dziecko nie chce naszej rozpaczy, chce żebyśmy zrozumieli, co zrobiliśmy, chce, żebyśmy przyjęli je z miłością. Niejako po raz drugi przychodzi do naszego serca i duszy, a depresja jest po to, żeby to zrozumieć wraz z terapeutą, pozwala na naprawę wyrządzonej kiedyś krzywdy. Nie chodzi o to, żeby każdego dnia rwać sobie włosy z czoła, ale żeby zrozumieć swój błąd. Bo każde dziecko kocha swych rodziców, nawet tych, którzy je odrzucają i potrzebuje ich miłości. Kiedy zatrzymuję się w poczuciu winy, to dalej nie widzę tego dziecka, tylko skupiam się na sobie. Tu jednak chodzi nie o mnie, ale o to dziecko, żebym zrobił coś dla niego, tak jak wtedy kiedy rano wstaję i uśmiecham się wiedząc, że to dziecko jest i na mnie patrzy i ja go mogę zobaczyć oczami swej duszy. Wtedy wszyscy możemy być szczęśliwi, bo każdy znalazł swoje miejsce w rodzinie i nikt nie jest wykluczony.

Wiara moją siłą



Jedną z najtrudniejszych rzeczy w życiu każdej osoby jest śmierć kogoś bliskiego. Wtedy doświadcza się różnych emocji. Serce jest przepełnione mieszanką żalu, smutku, rozpaczy, gniewu, złości, pretensji do losu, Boga oraz innych ludzi, czy też samego siebie. Podobnie czuje się człowiek, który traci swoje zdrowie, dowiadując się, że jest ciężko chory. Jego świat w jednej chwili zaczyna się walić, a jak będzie - nikt nie wie. Co ma zrobić matka, która czując pierwsze ruchy swojego płodu, po paru dniach traci swoje nienarodzone dziecko? Co ma zrobić ojciec, który wie, że umiera i to jest nieodwracalne? Te i inne pytania są częścią naszego życia. 

Kiedy stajemy wobec pytań, na które nie ma odpowiedzi, czujemy się bezradnie, pełni lęku i obaw, pytamy, co dalej? Szukamy czegoś pewnego, co da nam wsparcie, co pomoże przetrwać nam ciężkie chwile. Nie potrzebujemy mądrych kazań, że jakoś to będzie, nie chcemy taki słów: nie Ty pierwsza i nie ostatnia. Złoszczą nas pocieszania ze strony bliskich, jakby nie rozumieli naszego problemu, jakby nie znali i umniejszali rangę naszej tragedii. Wolimy zaszyć się sami, odcięci od świata w swoim bólu i w swej rozpaczy. Nie możemy pogodzić się z tym, czego zabrakło. Tęsknimy, brakuje nam sił by żyć, rodzą się różne głupie myśli. Co robić, jak żyć?

Pomocna staje się wtedy wiara. To siła potrzebna człowiekowi, która daje nadzieję na to, że kiedyś znów się spotkamy, że ci, co odeszli, nie zginęli na wieki. Przekonanie, że jest jakaś siła wyższa, która sprawia, że to, co bezsensu, nabiera sensu pozwala pozbierać się do „kupy”. Trzeba popatrzyć w niebo i tam szukać odpowiedzi. Żyć nadzieją i wiarą, że ja też tam się kiedyś znajdę. Znów zobaczę tych, co wcześniej odeszli, bo oni tam są i na mnie czekają, czekają cierpliwie. Chcą, żebym żył i był szczęśliwy, ciesząc się słońcem i codziennością. Pomyślał o nich gdy jest mi smutno, a oni pomogą mi w chwilach trudnych, kiedy nie będę wiedział, jak mam postąpić. Wystarczy zamknąć oczy i zadać sobie pytanie: „co teraz powiedziałby do mnie dziadek, co moja babcia?. Czego potrzebuje ode mnie moje dziecko, które straciłam. Czy chce żebym rozpaczał całe życie po nim i pytał: dlaczego?” Czy będzie wtedy szczęśliwe? Z całą pewnością nie! Ten, kto kocha, nie lubi jak inni płaczą z jego powodu, więc jak się smucę, jest smutny razem ze mną. Jak mam wieczne pretensje do Boga i losu, to zmarli mają ochotę mi przyłożyć, bo widzą, że złoszczę się na rzeczy większe ode mnie. 

Wiara to siła, której każdy z nas potrzebuje. Wiedzą to anonimowi alkoholicy, którzy modlą się przed terapią, prosząc Siłę Wyższą o wsparcie. Bez względu na wyznanie, dobrze jest żyć z tym przekonaniem, że jest coś większego, niż ja sam. Mogę wtedy zobaczyć, że jako człowiek nie mogę być doskonały, że mogę popełniać błędy, mogę być słaby i bezradny, czuć się zagubiony... Mogę potrzebować pomocy i prosić o siły swojego Boga.

Dlaczego uważny terapeuta nie daje tego, czego chce pacjent?



Czasami w gabinecie, czy też w szpitalu pojawiają się pacjenci, którzy mają pomysł, żeby terapeuta spełnił każdą ich „zachciankę”. Tymczasem dobry terapeuta, to nie taki, który jest bezkrytycznie nastawiony na wszystkie potrzeby pacjenta, ale taki, który rozpoznaje, co za nimi stoi. Nie każdy człowiek, który trafia na terapię, wie na czym ona polega. Ma pewne wyobrażenie, które powziął z telewizji, z opowiadań znajomych, bądź tak sobie ją wyobrażał. Wielu sądziło, że przyjdzie na terapię i się wyżali, na męża, na pracę, na rodziców, na dzieci, na polityków, na sąsiadów i to im pomoże. To iluzoryczne złudzenie, które polega na rozpamiętywaniu tego, co złe, nie zmienia rzeczywistości. Taki człowiek często jest przeświadczony o tym, że to inni powinni trafić na terapię, to inni powinni się zmienić, ale nie on. Czuje się ofiarą i domaga się sprawiedliwości. Stawia pytania „dlaczego ja, dlaczego mnie to spotkało?”

Terapeuta wtedy wskazuje drogę, rozpoznaje emocje, na których „zawiesił” się pacjent. Nazywa ten stan, w którym jest pacjent i to, czego doświadcza. Czasami nie jest to łatwe, ale jest konieczne, żeby pójść krok dalej. Celem terapii jest leczenie, a nie grzęźnięcie w tym, co ciężkie i toksyczne. Często pacjent nieświadomy tego, czym jest terapia, ucieka i nie chce jej kontynuować, a terapeutę traktuje jak kolejnego prześladowcę w swoim życiu. 

Tymczasem terapeuta może jedynie zachęcić pacjenta do pracy nad sobą, nie może zmieniać jego dziecka, szefa w pracy, męża, czy też losu, który go spotkał. Kluczowe jest, żeby pacjent zrozumiał, że w terapii pracuje ten kto jest, a nie osoba, której nie ma. To często budzi bunt w pacjencie. Kobieta mówi: ale przecież to mój mąż pije a nie ja, to czemu ja mam pracować nad sobą? Z kolei mężczyzna powie: to przecież moja żona jest nieczuła, więc to ona powinna się zmienić. Nie podoba im się to, co mówi terapeuta, bo chcą zmiany innych, lecz nie siebie, a terapeuta nie jest czarodziejem, który za pomocą kuli odmieni tych „złych”, którzy wpływają na stan pacjenta. Może jedynie przyjrzeć się wspólnie z pacjentem dlaczego on tak reaguje, co może zrobić, żeby reagować inaczej, dlaczego nie zmienia tego, co zależy od niego albo nie godzi się na coś, co jest od niego niezależne.

Terapia jest skuteczna wtedy, kiedy zatrzymuje pacjenta i „wybija” go z narzekania, rozpamiętywania i nadaje nowy kierunek do pracy nad sobą. Wielu „narcystycznych” pacjentów wtedy reaguje złością. Nie dostrzega problemu w sobie, atakuje terapeutę i podważa jego kompetencje. Nie widzi tego, że terapeuta chce dobrze, że chce mu pokazać jego problem i patrzy na niego z innej perspektywy. To chyba najtrudniejsze zobaczyć, że ja nie jestem taki idealny i mam swój udział w tym, ze np.: mąż pije, żona jest nieczuła, dzieci mnie nie szanują, że jestem sam i nie mam przyjaciół, ludzie uciekają, kiedy się zbliżam. Tak - to musi być przykre i bolesne, ale to jedyna droga, żeby coś zmienić. Terapeuta nie może być obojętny, musi być jak lustro, w którym pacjent może się przeglądać i dostrzegać to, co piękne, i to, co jest do zmiany, w przeciwnym razie popada w złudny samozachwyt, który prowadzi do izolacji i samotności. 

Znam wielu pacjentów, którzy deklarują chęć bycia w terapii, ale gdy terapeuta mówi, że ich problemem nie jest niska samoocena ale zbyt wysoka samoocena, to ci wkurzają się i dewaluują terapeutę. Zarzucają, że terapia powinna być inaczej prowadzona, że terapeuta powinien być bardziej empatyczny, że może nie rozumie problemu pacjenta i generalnie ma zbyt małe kompetencje. Tymczasem to znak, że terapeuta trafnie nazwał problem i pokazał, nad czym pacjent może pracować, żeby jego życie zmieniło się na lepsze. Terapia to nie „bułka z masłem”, ale ciężka praca, w której nie raz człowiekowi może być smutno i przykro, może się złościć, może doświadczyć, jak bardzo się mylił w ocenie innych i siebie. Wtedy jego samoocena spada, ale dzięki temu może stać się adekwatna, co jest dużo lepsze, niż nadęte wyobrażenie o sobie. 

Skuteczną terapię można poznać po owocach, nie po tym, czy jest fajnie na sesji. Gdy jest zbyt miło, to sygnał, że jeszcze nie dotarliśmy do sedna, że coś jest ukryte. Przypominają mi się słowa mojego nauczyciela, Andrzeja Nehrebeckiego, który mówił do mnie: „albo chcesz być lubianym terapeutą, albo skutecznym - wybór należy do Ciebie”. Ja wybrałem, to drugie.

Gdy dzieci są niegrzeczne...

Wiele osób dzwoni do mnie z pytaniem czy zajmuję się terapią dzieci. Co odpowiadam? Pytam, co się dzieje, w czym jest problem, ile lat mają dzieci i zapraszam dorosłych na spotkanie. Tak - zapraszam dorosłych - opiekunów, rodziców, mamę lub tatę a najlepiej ich oboje, jeśli jest taka możliwość. Czemu nie zapraszam ich z dziećmi, na które się skarżą? Ponieważ wiem, że potrzeba pracować z rodzicami, aby coś się mogło zmienić u ich dzieci. Wiele osób oczekuje ode mnie czegoś innego mówiąc "ale to przecież mój 6-letni syn jest niesforny, nie ja". "To przecież moja 12-letnia córka do mnie pyskuje, więc proszę, niech Pan z nią coś zrobi". Musimy pamiętać, że to złożony problem, który pokazuje, że rodzice w jakiejś mierze sobie nie radzą z problemami wychowawczymi, że potrzebują fachowego wsparcia i pomocy, że choruje cała rodzina, nie tylko dziecko. Psychoterapeuta jest dla dziecka kimś "egzotycznym", a cała sytuacja jest stresująca, dlatego też dziecko inaczej zachowuje się w gabinecie niż w szkole, w domu, czy wśród rówieśników. Lepiej kiedy pewne wskazówki od psychoterapeuty wcielą w życie rodzice, zmieniając swoje podejście do dzieci. Zasadniczo tylko rodzic, poprzez swoją własną pracę terapeutyczną, może coś zmienić w rodzinie, co przekłada się na lepsze funkcjonowanie dziecka, które poprzez swoje złe zachowanie wysyła rodzicom nieświadome sygnały pod tytułem: halo ja tu jestem, zobacz - potrzebuję Cię.
Człowiek rodzi się i dojrzewa w pewnym środowisku, otoczeniu, w rodzinie pełnej albo i niepełnej. To, co widzi, słyszy, od najmłodszych lat w nim kiełkuje, tworzy jego spojrzenie na innych ludzi, na otaczający świat. Nie sposób przejść obojętnie, kiedy w domu wciąż są kłótnie, albo nie mówi się o uczuciach, kiedy zwykłą rozmowę zastępuje komputer, a wolny czas wypełniają spacery po galerii handlowej, kiedy rodzice nie mają czasu, albo są często poza domem.
Jaki przykład dajemy naszym dzieciom, kiedy mówimy do naszego męża: „Ty kretynie”, albo do naszej żony: „zamknij się, bo pier*olisz”? Pewnie nikt z nas nie zdaje sobie wtedy sprawy, że jako dzieci uczymy się szacunku (albo jego braku) do przyszłego partnera. Dzieci są bacznymi obserwatorami, często naśladują nas - dorosłych, przejmują nasze słownictwo, nasze odnoszenie się do współmałżonka, czy osób starszych. Kto będzie dla dziecka przykładem, jak się odnosić do innych, jak dawać miłość, jeśli nie rodzice? Żaden psycholog, psychoterapeuta nie zastąpi rodzica. Może tylko wskazać drogę rodzicom, co zrobić, aby było lepiej.
Każda rodzina tworzy swój system, a problemy dzieci są niejako zaproszeniem do psychoterapii dla dorosłych. Dzieci pokazują nam, co musimy zrobić w naszej pracy nad sobą. Gdy dzieci nie szanują rodziców, trzeba - jako rodzic - postawić sobie pytanie: kiedy ja nie szanuję swoich rodziców? Przykład często idzie z góry. Kiedy Twoje dziecko często choruje, może w ten sposób chce zwrócić na siebie uwagę? Wtedy wiele matek czy też ojców troszczy się dużo bardziej o swoje chore dziecko. Przesiadują godzinami przy łóżku, mówią czułe słówka, pytają się co zrobić na obiad, a na co szczególnie ma ochotę. Dziecko wie, że ma pewne korzyści z bycia chorym, może wtedy bardziej doświadczać miłości rodziców i jest skłonne nieświadomie częściej chorować, gdy na co dzień rodzice nie są dla niego tak mocno dostępni i troskliwi.
Są też rodzice, którzy bardziej, niż dzieci rodziców, potrzebują swoich dzieci. Mówią: "Nie idź na dwór bo tam są złe dzieci", lub "bo sobie coś zrobisz", nieświadomie zaszczepiając dzieciom lęk przed innymi, przed życiem. Jednocześnie chcą zatrzymać dzieci przy sobie, bo nie radzą sobie z własnym lękiem i niepokojem, kiedy ich nie ma przy nich. Boją się je stracić, boją się, że stanie się im coś niedobrego. Chcą mieć kontrolę nad wszystkim, co się dzieje, lecz kiedy dziecko wychodzi z domu, to tracą nad nim kontrolę, a świat postrzegają jako "zły i niebezpieczny". Robiąc tak, nic dziwnego, że ich dzieci nie potrafią dorosnąć, przełamywać kolejnych barier, ale wycofują się po małym potknięciu. Gdy dorosną, są wrogo nastawione do innych, bądź czują się lepsze od swoich rówieśników, żądają szczególnych praw, nie potrafią współpracować, ciężko im zbudować stały związek oparty na życzliwości i wzajemnym szacunku.
Częstym problemem rodziców jest też brak konsekwencji i uległość wobec żądań stawianych przez dzieci. Kiedy mały chłopiec tupie nogami przed witryną sklepową, bo zobaczył samochodzik, który natychmiast ma mu kupić tato, to zaczyna manipulować swoim zachowaniem. Ważna jest wtedy nasza reakcja i nasza stanowczość, ale jeśli ulegniemy, to mały chłopiec ma już na nas sposób i nie zawaha się kolejnego szantażu w przyszłości. Może nie warto płacić aż tak wysokiej ceny za „święty spokój", ale pozwolić dziecku się wywrzeszczeć i nie ulegać manipulacji? Dziecko musi zobaczyć, że to nie ono ma władzę nad nami, ale my nad nim. To nie ono wie lepiej, co dla niego jest dobre, tylko my. W przeciwnym razie widzi swych rodziców jako słabych i ułomnych, którym można "wejść na głowę". Nie chodzi też o to, by stać się surowym, oschłym i wymagającym rodzicem, który z góry przyjął pewien schemat i będzie bezwzględnie wymagał jego realizacji.
Częstym problemem jest też nieobecność jednego z rodziców, bądź odmienny styl wychowania, który mamy w stosunku do jednego z dzieci, lub kiedy jeden rodzic stara się wychowywać dzieci inaczej, niż jego partner. Dzieci zazwyczaj stają w opozycji do tego rodzica, który więcej wymaga i szukają sojusznika wśród drugiego, "łagodniejszego" z rodziców. Kończy się to tym, że dzieci rządzą w domu, zamiast słuchać i szanować porządku, który powinni ustalać wspólnie oboje rodzice. Dobrze, kiedy jest wspólny plan wychowania i dzieci wiedzą, że nikt nie będzie ich lepiej traktował kiedy nabroją, ale poniosą zasłużoną karę, ustaloną wspólnie przez obojga rodziców.
Tak więc droga Mamo, drogi Tato - daj sobie szansę na miłość w rodzinie i zobacz, gdzie naprawdę leży źródło problemów. Zobacz, że można coś zmienić w sobie, w relacji z mężem/żoną i w relacji z dziećmi, żeby wszystkim żyło się prościej i lepiej. Czasami małe rzeczy dają duże efekty. Czasami zmiany drobnych nawyków, otwierają nowe możliwości, których wcześniej nikt nie widział. Kiedy nam - dorosłym żyje się lepiej, polepsza się też naszym dzieciom, stają się mniej problematyczne, bardziej radosne i otwarte na świat, optymistycznie nastawione do życia.

Gdyby tak niebo było czerwone…

Gdyby tak niebo było czerwone, a żółte liście nigdy nie spadały z drzew, gdyby cały czas kwitły pola, łąki, a jedyną porą roku była wiosna. Gdyby nie było kurzu na ulicach, nie gromadziły się śmieci i cały czas był ład i porządek. Gdyby tak ludzie byli bardziej serdeczni i życzliwi, gdyby żyli w zgodzie, dbając o wzajemne zrozumienie i szacunek. Gdyby nie było chorób i problemów, gdyby nie było zatłoczonych autobusów i korków na drodze, gdyby wszyscy byli uczciwi i pomocni. Gdyby nie było wojen i głodu, gdyby nie było śmierci i innych nieszczęść. Gdyby…

Tak można mnożyć i wyliczać bez końca. Co by było gdyby? Jednak rzeczywistość jest zupełnie inna. Zamiast stawiać niekończące się pytania, można się zgodzić i przyjąć, że jest, jak jest, bo ani Ty, ani ja nie możemy zmienić pewnego porządku , który jest większy od nas. To jedna z najtrudniejszych rzeczy potrzebnych do szczęścia: przyjąć swoje życie w pełni z tym, co dobre i z tym, co trudne. Przyjąć swój los i stanąć pokornie wobec rzeczy, na które człowiek nie ma wpływu. Kto z nas nie chciałby mieć kontroli nad wieloma rzeczami, zdarzeniami, wypadkami, aby pewnych zjawisk uniknąć, uprzedzić niechciane fakty, uchronić kogoś przed nieszczęściem, odsunąć śmierć ukochanej osoby, wyrwać z rąk sznurek samobójcy. Tymczasem życie biegnie zupełnie inny torem i nie można zmienić biegu nieuchronnego losu, czy przeznaczenia. Nie można uczynić siebie nieśmiertelnym, zatrzymać trąby powietrznej, uciszyć burzy, można jedynie starać się schronić, odpowiednio przygotować na to, co nieuchronne.

Wielu ludzi nie zgadza się z tym i nawet sobie tego nie uświadamia, gdy to robi. Buntują się przeciw takiemu życiu, przeciw Bogu, nie przyjmują swojego losu, ale czy można mówić „nie” wobec czegoś, co jest i tak silniejsze od człowieka? Pewnie tak, ale wiąże się to z ryzykiem depresji, wzmożonego uczucia lęku i niepokoju, czy problemów ze snem. To cena za nie przyjęcie swojego losu, życia, za walkę i brak pokory, za to, że człowiek stawia się ponad tym, co mu pisane.
Nic dziwnego, że w grupach anonimowych alkoholików, i nie tylko, popularna jest modlitwa:

Panie, daj mi
siłę, abym pogodził się z tym, czego zmienić nie mogę;
odwagę, abym zmienił to, co zmienić mogę i
mądrość, abym umiał odróżnić jedno od drugiego
- Reinhold Niebuhr

Dramat wielu osób polega na tym, że próbują zmienić to, czego zmienić nie mogą. To jak walka z wiatrakami, która odbiera siły temu, kto porywa się „z motyką na księżyc”. Siłą człowieka jest przyjęcie i pogodzenie się z tym, co się wydarzyło. Gdyby miało być inaczej, to na pewno by tak było. Gdyby można było uratować kogoś przed odebraniem sobie życia, to by tak było. Czasami zrządzenie losu sprawia, że ktoś nieuchronnie musi to zrobić i nic nie da się począć. Wielu ludzi ma w takim przypadku wyrzuty sumienia. Mówią sobie „gdybym nie poszedł wtedy do koleżanki, tylko odwiedził mojego kolegę, to może nie zrobiłby tego, co zrobił”, „gdybym nie pojechał wtedy do pracy to uratowałbym dziecko z płonącego domu”, „gdybym przyszedł 5 minut szybciej to mama mogłaby żyć”, itp.

Psychoterapia prowadzi do przyjęcia życia takim, jakie jest. Ucina gdybanie, bo wie, że nie prowadzi ono do niczego, ponadto odbiera siły. Na pytanie „dlaczego mnie to spotkało?” daje prostą odpowiedź: bo słońce świeci nad wszystkimi jednakowo. Dobre rzeczy nie spotykają tylko dobrych ludzi i odwrotnie. W swojej ocenie nie jesteśmy nigdy w pełni obiektywni, często porównujemy się do innych, czując się lepszymi od nich, ale życie rządzi się swoimi prawami. Pokazuje, że wobec pewnych rzeczy człowiek jest zwyczajnie mały i bezradny. Skoro coś się stało, to było to nieuchronne i tak po prostu miało być. Może ciężko to przyjąć, bo trzeba wówczas uznać, że jest coś silniejszego, większego, a człowiek nie jest panem życia i śmierci. Gdy tak się spojrzy na to, co nas spotyka, można iść dalej, wierząc, że nie ma rzeczy przypadkowych, a to, co nas spotyka jest właściwe .


Bez korzeni nikt nie ma życia!



Każda roślina, każde drzewo, ma swój system korzenny, którego nie widać; schowany głęboko w glebie, daje roślinie niezbędne minerały i wodę do życia. Nie ma co marzyć o pięknych, kolorowych kwiatach, czy zielonych liściach, kiedy odcięte są korzenie. Nie da się ich zastąpić niczym innym, żadnym sztucznym nawadnianiem. Dąb to dąb, a świerk to świerk, modrzew to nie pietruszka, a gruszka, to nie lipa. Róża ma kolce, a ta sztucznie wyhodowana nie pachnie już, mimo że nie kłuje, i tak coś już jest inne, pozbawione swej pierwotnej natury. Często słyszy się o potrzebie kontaktu i powrotu do korzeni, do pierwotnej natury. Czemu jest to takie ważne?
Po pierwsze każdy ma swoją naturę, widać to już w świecie zwierząt. Naturą kotów są łowy, naturą lisów jest ich przebiegłość, a wilka ciągnie do lasu. Lew nie stanie się miły jak baranek. Nawet oswojony od maleńkości szympans, traktowany jak członek rodziny, w końcu zapragnie zawalczyć o swoje. Skutki tych stanów rzeczy są opłakane, bo nie raz dochodziło już do tragedii. Człowiek musi nabrać pokory wobec silnego instynktu zwierzęcego, który nie podda się ostatecznie tresurze i w mgnieniu oka zamienia miłe stworzenia w drapieżników, zgodnie z ich naturą.
Podobnie jest z każdym z nas. Rodzimy się i wyrastamy w konkretnym domu, w konkretnej rodzinie, z rodzeństwem, bądź sami. Mamy swoje domowe zwierzątka, albo ulubione zabawki, mamy kolegów i znajomych, oraz dalszą i bliższą rodzinę. Rodzimy się z pewnym kolorem skóry, z pewnym nazwiskiem, co stanowi rodzaj przynależności. Mamy swój język, swój kraj pochodzenia, miejsce urodzenia, mamy swoją historię rodzinną i wiemy skąd wyrastamy. Pytamy babcię i dziadka, jak to było w ich dzieciństwie, jak było, kiedy żył prapradziadek i tak po kolei. Rodzi się w naszym sercu i głowie genealogiczne drzewo. Barwne historie niczym puzzle układają się w spójną całość i już wiemy, że to, jacy jesteśmy, nie wynika tylko i wyłącznie z naszych wyborów. Czy biały kolor skóry, czy to, że jestem Polakiem, zależy ode mnie? Bynajmniej, to jest to co dał nam los, dostaliśmy to w pakiecie z narodzinami. To są moje korzenie, które dają mi siłę i pozwalają wzrastać. Wraz z biegiem lat dowiaduję się więcej, poznając różne sytuacje i wydarzenia, zaczynam lepiej rozumieć swoich bliskich i to, że żyją tak, a nie inaczej.
Ty również masz swoją rodzinę, swoje korzenie. Pamiętaj, że żyjesz dzięki…swojej babci, która raz jeden opodal jabłonki poznała dziadka i tak się podziało, że już był Twój tato. Ile zabiegów było potrzeba, żeby z małego chłopca wyrósł mężczyzna? Znów nie przypadek, że tato spotkał na drodze życia właśnie Twoją mamę. Może to takie proste się teraz wydaje, ale czasami człowiek nie zdaje sobie sprawy, ile zachodu i zawiłych sytuacji przeszli ci, z których wyrastamy. Kiedy to poznajemy, lepiej rozumiemy alkoholizm ojca, depresję matki, ciągłe zamartwianie dziadka, rozkołatane serce babci. Wspominając historię rodziny zauważamy skąd są nasze obawy, skąd lęk przed nieznanym, skąd strach przed opuszczeniem. To często uczucia, których doznali nasi przodkowie. Tak jak kolor skóry są przekazywane z pokolenia na pokolenie. Trudno się dziwić babci, która przekarmia swoje wnuki, a która sama, będąc jeszcze małą dziewczynką, doznała wielokrotnie głodu. Przekazuje miłość wnukom poprze troskę, żeby nigdy nie zabrakło im chleba. Mówi "kocham Cię" gestem dającym gorące pierogi, lepione przez wiele godzin z myślą o Tobie. Czasami może jesteś naiwny czekając na przytulenie ojca, który jako mały chłopiec nigdy nie doznał przytulenia przez swoją matkę. Babcia, zapracowana od rana do nocy na ciężkiej roli, nie miała i czasu i siły na czułe pieszczoty, gdy dokoła niej była gromadka dzieciaków i kupę roboty. Zasypiała nad łóżkiem podczas wieczornego pacierza, dziękując Bogu za dzieci. Jej cicha modlitwa, westchnienie do Boga, dała więcej niż czułość matki kolegi, na którą nie raz ktoś patrzył z zazdrością.
Może  czasami też czujesz, że Twoje emocje, uczucia są nieuzasadnione, jakieś "od czapy". Wtedy dobrze zadać sobie pytanie, kto w mojej rodzinie mógł się tak czuć? Na przykład czujemy wszędzie lęk i niepokój, boimy się, że umrzemy, albo że doznamy ciężkiej choroby, mimo, że nasz strach i obawa są nieuzasadnione. Dowiadujemy się z opowieści dziadka, że wielu jego braci zginęło w obozie koncentracyjnym podczas wojny i rozumiemy, że to, co przeżywamy, jest ich uczuciem, że oni chcą, żebyśmy o nich pamiętali, a my czujemy uwolnienie od tych uczuć i myśli, bo: wojna się skończyła. Te uczucia, może przykre i bolesne, odsłaniają nam ile cierpienia i bólu przezwyciężyli dla nas nasi przodkowie, abyśmy mogli żyć.
Czy można zatem odrzucić swoje korzenie? Można, ale wybór taki skazany jest na depresję i cierpienie. Odrzucenie swojej rodziny, swoich korzeni to wegetacja i brak energii. Brzmi fatalnie, może ktoś sobie pomyśli, że to zwykłe straszenie. Otóż nie! Znasz historię Michaela Jacksona - on niech będzie przestrogą. Urodził się będąc czarnym. Zmienił swój kolor skóry, fryzurę, nos, budowę ciała i żył w poczuciu krzywdy doznanej od ojca. Gdzie go to zaprowadziło? Ktoś słusznie powie "na szczyty list przebojów". Owszem, ale też i na szczyty samotności i niezadowolenia z siebie i z życia. Potem pozostały tylko narkotyki, obsesyjna chęć ratowania dzieci, wiele procesów o molestowanie i skrajne wyniszczenie organizmu, w konsekwencji śmierć w głębokiej depresji.
Zanim zrobisz sobie operację plastyczną, zanim zerwiesz kontakt z rodziną, zanim odetniesz się od swoich braci i powiesz "jest inny, lepszy", To zastanów się czy nie podcinasz przypadkiem tej właśnie gałęzi, na której sam siedzisz?

Nie tędy droga!



Żółte, czerwone, różowe, niebieskie, a może białe, owalne lub podłużne albo dwukolorowe, na ból głowy i zęba, na kaca i na potencję, na wzmożony apatyt lub odchudzanie, na lęk i na smutek, na śmierć bliskiej osoby i na problemy w małżeństwie, na nieudane życie i na problemy w pracy…
Poproszę o cudowny lek na wszystko, na zdrowie, na szczęście, na życie...Tak często zwraca się człowiek oczekując, że mała pastylka zmieni jego szare życie w kolorowe, pozbawione dotychczasowych problemów. Czasy, w których chemia jest obecna na każdym miejscu, w warzywach i owocach, w kiełbasie i zupie, w tym, co pijemy i co jemy, nie sposób nie ulec pokusie, żeby sztucznie rozwiązać swoje problemy. Niektórzy zamiast poszukać i rozwiązać źródło swych kłopotów, wolą uciekać w używki. Inni faszerują się lekami, a potem zdziwieni, że nic się nie zmienia, sięgają po jeszcze większe i silniejsze dawki medykamentów z najwyższej półki.
Są leki, bez których człowiek umiera i są leki, które prowadzą do śmierci, powoli na raty. Niczym cichy zabójca, drapieżnik, który powoli podchodzi do swej ofiary, czai się i czeka cierpliwe, żeby zjeść ją żywcem, powoli, stopniowo. Znam wielu pacjentów, dla których leki są jedynym ratunkiem, przedłużeniem życia i gdyby urodzili się sto lat temu, to ich życie dawno by się skończyło. Ja sam często zachęcam kogoś, kto przez cały dzień zmaga się z silnym bólem głowy, czy zęba, żeby zażył lek przeciwbólowy. Nikt przecież nie daje nam medalu za cierpienie, więc po co stosować masochistyczne tortury, w końcu leki są też potrzebne. Ważne, żeby zrozumieć istotę rzeczy. Gdy boli nas ząb, tabletka przeciwbólowa pomaga, ale nie leczy chorego zęba, tylko uśmierza ból,  dając tymczasową ulgę, żeby człowiek mógł poszukać pomocy. Podobnie ból głowy często jest sygnałem, że jesteśmy czymś zdenerwowani, przemęczeni, mamy nadciśnienie i trzeba coś z tym zrobić. Jednak nieprzyjemny ból często zwalczamy szybko, nie szukając jego przyczyny, myślimy, że już po wszystkim, ale to tylko złudzenie. Znam wielu ludzi, którzy dostali się w pułapkę „prochów” stając się lekomanami.  Niczym narkomani nasłuchują, co z nimi nie tak i sięgają po coraz to nowsze leki, nie zawsze z „bożej” apteki. 
Kiedy pracuję z ludźmi chorymi na depresję, cierpiącymi na zaburzenia lękowe, ataki paniki, czy osobami które są w żałobie, mówię otwarcie o skutkach brania leków i zachęcam do ich odstawienia. Poza nielicznym wyjątkami, takimi, jak myśli samobójcze, leki są zbędne i niepotrzebne. Ich celem jest usuwanie skutków, lecz nie przyczyny. Nastawione są na objawy, a nie na szukanie rozwiązania, wbrew pozorom wcale nie prowadzą do zdrowia, a dotychczasowe objawy zostają zastąpione nowymi. Wielu ludzi jednak wchodzi w pułapkę leków, czasami nieświadomie, innym razem dobrowolnie i celowo, bo wolą się znieczulić, niż przyznać do słabości, do tego, że sobie z czymś nie radzą. 
Jesteśmy coraz bardziej wygodni i w życiu zamiast zmywać naczynia ręcznie, kupujemy zmywarki, zamiast odwiedzić rodziców, rozmawiamy przez Skype’a, zamiast pójść na spacer wybieramy pilota, fotel i telewizor. Podobnie bywa z leczeniem, zamiast iść na psychoterapię i zastanowić się wspólnie z psychoterapeutą, jak nauczyć się radzić z daną sytuacją, problemem, z własnym smutkiem, lękiem, niepokojem, brakiem radości i uczuciem pustki - uciekamy od problemów, szukając złotego środka, prostej recepty, która bezboleśnie załatwi  wszystkie nasze sprawy.
            Nie tak dawno miałem u siebie pacjentkę, która po śmierci męża 14 lat temu zachorowała na depresję i leczy się do tej pory, bierze leki przeciwdepresyjne, które, jak można się domyślić, nie przywróciły jej do życia. Kiedy patrzyłem na tę kobietę widziałem, że jest gdzieś daleko, że nie żyje, bo jest w innym wymiarze, przy mężu, odeszła razem z nim. Nigdy nie pogodziła się z jego odejściem, straciła sens życia i chciała umrzeć, miała za sobą kilka nieudanych prób samobójczych, aż trafiła na oddział. Powiedziałem jej to, co widziałem, że tylko terapia i stanięcie twarzą w twarz z tym, co ciężkie, straszne i bolesne może dać powrót do zdrowia. Tylko, że ona nie chciała terapii, odmówiła, bo to było dla niej zbyt trudne, wolała uciec, znieczulić się lekami i zapaść w chorobę. Gdyby umiała przyjąć swój los i pogodzić się ze śmiercią męża, mogłaby wrócić do życia, lecz ona nie chciała. Ta pacjentka nie jest wyjątkiem, odosobnionym przypadkiem - tak czyni wielu ludzi. Nie potrafiła rozmawiać o tym, co ją gryzie i męczy, ale leki nie dawały jej zdrowia, bo gdyby miały dać – dawno byłaby zdrowa.
            Innym razem trafiła do mnie kobieta, która niedawno straciła córkę, ponieważ bardzo przeżywała jej śmierć, lekarz pierwszego kontaktu przepisał jej leki, po których pacjentka poszła na pogrzeb i czuła się całkiem dobrze, lecz po 3 miesiącach odstawiła leki. Wtedy pojawiła się bezsenność, płacz i rozpacz, czyli naturalna reakcja żałoby, która jest w naszej kulturze czymś normalnym i nie należy jej leczyć lekami, gdyż prowadzi to do wieloletniej depresji. Ta kobieta miała sporo szczęścia, że w odpowiednim czasie odstawiła leki, w przeciwnym wypadku mogłaby podzielić los wielu osób, które cały czas nie mogą pogodzić się z odejściem bliskich, faszerując się lekami.
                Leczenie ogólnie można podzielić na dwie ścieżki: farmakoterapię i psychoterapię. Pierwsza polega na braniu leków, które koncentrują się na usuwaniu objawów, często uzależniają, jak leki nasenne i uspokajające, a czasami zaostrzają objawy. To prawda, że czasami dają ulgę, ale są jak kredyt zaciągnięty w banku, który kiedyś trzeba spłacić. Druga z nich polega na usuwaniu źródła, a następnie objawy same znikają.  Jest bardziej rozciągnięta w czasie. Wymaga zaangażowania pacjenta, lecz daje dużo lepsze rezultaty i przynosi realne zmiany w życiu pacjentów. Nawet po skończonej terapii pacjenci funkcjonują coraz lepiej i nie mają nawrotów choroby.
Psychoterapia przypomina trochę pójście na siłownię i regularne ćwiczenia. Kto chce mieć szybko pięknie wyrzeźbione ciało, musi się liczyć z porażką, wiec często zamiast intensywnie i regularnie ćwiczyć pod okiem fachowca, wybiera odżywki. Efekt jest taki, że jedni chodzą i ćwiczą w pocie czoła, a ich ciała stopniowo stają się coraz bardziej kształtne, dzięki ciężkiej pracy i zaangażowaniu, tak jak to ma miejsce w terapii, gdzie człowiek ćwiczy się duchowo. Jeśli ktoś decyduje się na leki, musi liczyć się z konsekwencjami, o których wielu nie mówi, jeśli ktoś wybiera psychoterapię jest bardzo duże ryzyko, że będzie zdrowy i szczęśliwy.

Wybór należy do Ciebie!

Zdrada katastrofą, a może szansą?



Ślubujemy sobie miłość, wierność i uczciwość małżeńską i większość z nas robi  to z głębokim pragnieniem i wiarą w to, że danych słów dotrzyma.
Co jednak jeśli komuś zdarza się wykroczenie w postaci zdrady, romansu, łamiąc składaną przysięgę wierności? W czasach kiedy rozwodzi się coraz więcej par, może być to znak, że pora zakończyć wspólnie budowany, związek, małżeństwo, dom i rozpocząć nowe życie… Ja jednak z perspektywy doświadczenia terapeutycznego byłbym ostrożny w podejmowaniu szybkiej decyzji pod wpływem silnego wzburzenia, złości, żalu, pretensji. Dlaczego? Powodów jest wiele.
Po pierwsze osoba zdradzona, czuje się oszukana i skrzywdzona. Często nie jest sama w stanie udźwignąć ciężaru, jakim została obarczona, czuje że jej świat legł w gruzach. Różne są też okoliczności, w których ktoś się dowiaduje o wiarołomnym partnerze, partnerce. Może od dłuższego czasu coś się nie układało, a druga osoba znikała i była godzinami poza domem, może współmałżonek był nieobecny, zamyślony, rozkojarzony. Może matka wybuchała złością na codzienne pytania swoich dzieci, bo była gdzieś na rozstaju dróg, wahając się czy zostać, czy odejść. Często osoba zdradzana woli nie dopuszczać do swojej świadomości, że coś złego może się stać z jej małżeństwem, związkiem, nie zwraca uwagi na pojawiające się sygnały, że coś się dzieje. Bądź wprost przeciwnie - zaczyna śledzić swojego partnera, przeczesuje jego telefon albo też dowiaduje się od „życzliwych” ludzi, co wyrabia partner, partnerka.
            Gdy zdrada staje się faktem, naturalnie, że doświadczamy złości, irytacji, mamy ochotę zabić tą trzecią osobę, a miłość zamienia się w nienawiść, nie raz mamy ochotę się zemścić. Gorzej, jak wykorzystujemy do tego wspólne dzieci, znajomych, rodzinę. Czując moralną wyższość, mówimy wszystkim wokół: zobacz, jaki on/ona jest, co mi zrobił/zrobiła i dodajemy: nigdy tego jej/jemu nie zapomnę. Jesteśmy wtedy o krok, żeby wszystko zakończyć, żeby się rozstać, żeby  zapomnieć o tym, co przez lata budowaliśmy, zapominając, że wiele rzeczy jest naszym wspólnym dziełem.
            Kiedy słyszymy historię związaną ze zdradą, zazwyczaj, bez chwili zwątpienia, opowiadamy się za osobą zdradzoną, czując, że jest ofiarą, a zdradzający prześladowcą. Robimy to, bo kierujemy się porządkiem moralnym, bo sami nie chcemy, żeby podobny los spotkał nas samych, bo trzeba walczyć ze złem, itp. Doradzamy, żeby osoba zdradzona się rozstała ze swym partnerem, skoro ten nie był uczciwy i zrobił to, co zrobił. Mówimy też: niech teraz zabiega o Ciebie, niech pokaże jak bardzo mu zależy, a Ty zasługujesz na kogoś lepszego od niej/jego. Manieni namową bliskich zaczynamy rosnąć w siłę, a nasz partner lub partnerka musi teraz o nas zabiegać, a my w ostateczności nawet jeśli będziemy razem, to zawsze wyciągniemy asa z rękawa, mówiąc: ale 20lat temu…nigdy Ci tego nie zapomnę i starania partnera będą jak Syzyfowa praca - bezowocne.
            Może jednak warto posłuchać specjalisty zamiast przyjaciół, którzy łatwo doradzają, bo nigdy nie spotkał ich podobny los i sami nie będą ponosić odpowiedzialności za żadną ze swoich rad. Psychoterapeuta patrzy na to trzeźwym okiem, jego zadaniem jest szerzyć miłość, a nie ją zabijać. Jest też wolny od osądzania, bo wie, że to należy do Najwyższego.
            Przypomnij sobie, ile to razy oglądasz jakiś serial, w którym obserwujesz zdradę. Co wtedy czujesz, co myślisz, czy nie pojawia się w Twojej głowie taka myśl „jak ja bym miał taką żonę, to bym ją udusił gołymi rękami”? „Jak ja bym miała takie chłopa, to bym go zostawiła”. Widzimy wtedy w innym świetle dany związek, z perspektywy dwóch stron i trochę inaczej wygląda nasza opinia. Może w głębi serca kibicujemy nowej rodzącej się serialowej miłości, bo widzimy, że poprzedni związek był pozbawiony czegoś ważnego.
            Zdrada należy do dwóch osób, nie należy tylko do jednej ze stron. Jest częścią wspólną, którą musi przyjąć zarówno zdradzony jak i zdradzający. Jest jak przeciekający dach, o który muszą się zatroszczyć oboje, nie można powiedzieć, że mi on jest obojętny, gdy kapie też na mnie. Wtedy jest szansa na rozwój związku, na pojawienie się głębszego uczucia.  Może czytając się z tym nie zgadzasz, ale nie musisz tego wiedzieć, nie jesteś psychoterapeutą. Tak, jak ja nie znam się na budowaniu statków, bo nie jestem inżynierem.  Wracając jednak do tematu. Po pierwsze, patrzenie w ten sposób na zdradę nie pozwala żadnej ze stron czuć się moralnym zwycięzcą, po drugie - daje szansę na lepszy związek, ponieważ obie strony mają coś do zrobienia. Pytanie tylko, czy chcą i czy potrafią udać się po pomoc? Chciałbym, żebyśmy przez moment popatrzyli na zdradę na przykład tak, jak na ciężką chorobę. Kiedy w życiu jednego z małżonków pojawia się choroba, to oboje czują się za nią odpowiedzialni, na przykład udar mózgu lub zawał serca. Wtedy dotyczy ona ich obojga, zdrowy partner, partnerka stara się wspierać chorego i oboje muszą przywyknąć do nowej trudnej sytuacji, gorzej, jeśli osoba chora pozostaje bez pomocy i jest nieakceptowana, bo już nie jest tak sprawna, jak wcześniej.
            Podobnie rzecz się ma ze zdradą. Kiedy zobaczymy, że nasz „wredny” charakter nie pozwala cieszyć się wspólnym szczęściem, że nie potrafiliśmy być blisko drugiej osoby, rozmawiać z nią, spędzać wspólnie czas, okazywać szacunek i darzyć uśmiechem. Być wdzięcznym, za poranne śniadanie, za ugotowany obiad, za posprzątane mieszkanie, za zakupy, za przybicie gwoździa, za ciepło rodzinne i czułe słowo. Kiedy nie potrafiliśmy dawać, a jedynie brać, kiedy krzyczeliśmy, że za mało się starasz, że ciągle tylko mecz i piwo. Kiedy nie dostrzegaliśmy, że druga osoba bardzo nas kocha i się o nas troszczy i ma rację gdy krzyczy z bezsilności i się wścieka, jeśli jesteśmy upierdliwi. Kiedy zobaczymy to wszystko, to może inaczej spojrzymy, że budowanie udanego związku i brak zdrad zależy też od nas, jesteśmy za nią razem odpowiedzialni.
            Może o miłość w związku warto zatroszczyć się wcześniej, zanim dojdzie do zdrady, zanim ktoś wyjdzie z domu i zatrzaśnie za sobą drzwi. Nie trzymaj zbyt krótko partnera bo się udusi, pozwól mu na pasje i marzenia. Doceń za to, co Ci daje, za cudowny seks, za kochające dzieci, owoc Waszej miłości, za codzienne dzień dobry i wieczorne dobranoc. Za to, że jest, z jego wadami i zaletami i nie bądź wymagającym szefem, ale partnerem równym i takim samym, nie lepszym, nie gorszym. Nie ulegaj złudzeniu, że zasługujesz na kogoś lepszego, bo możesz wpaść z deszczu pod rynnę, albo zostać zgorzkniałym melancholikiem…Zdrada może być jak nawóz pod lepsze wspólne życie. 

           

Słowa jak miecz albo topór


Słowa jak miecz albo topór przecinają ludzkie więzi. Tną jak skalpel delikatną skórę, wbijają sztylet w samo serce lub czyjeś plecy. Czasami mówi się, że zwierzęta są lepsze niż ludzie - tak twierdzą ci, którzy z powodu jakiegoś bolesnego słowa zostali zranieni. Język bywa piękny i głęboki, jak w poezji Mickiewicza czy Słowackiego. Bywa też napięty i wulgarny, jak w środowisku koleżków przy osiedlowym barze. Bywa wzniosły i patetyczny, jak w trakcie przemówienia dostojników państwowych, bywa też moralizatorski, jak ten z kazań z ambony. Bywa też zaczepny i drwiący, jak w trakcie przerwy na boisku szkolnym. Bywa też zalotny i uwodzicielski, jak w spotkaniach zakochanych. Język bywa szpetny i nikczemny, i dający siłę i nadzieję.
Dwa bieguny toczą ze sobą nieustanną walkę, dwa wewnętrzne głosy tworzą dialog. Jeden z nich - zwycięski - kończy rozmowę. Jeden daje siłę i wiarę, drugi obraca w proch to, co z mozołem budował człowiek. Czasami jedno zdanie, a nawet słowo, może uzdrowić człowieka, czasami może też odebrać gasnącą nadzieje. Może być najlepszym lekarstwem i panaceum, eliksirem szczęścia i remedium zapomnienia. Bywa też czarną polewką, słodką trucizną, gorzką goryczą, podawaną z szelmowskim uśmiechem.
Jaki jest język mój własny, jaki jest ton naszych rozmów, skrywanych przed światem pod szczelnym dachem naszych domów i mieszkań? Czy jest on wrogi, czy ciepły i przyjacielski? Czy nastawiony na walkę, czy na budowanie? Może wolisz rozmawiać z pieskiem lub kotkiem, bo nie odpowie, bo dzielnie zmilczy niejedno cierpkie słowo, bo nie odszczeka w złości tak, że w pięty pójdzie. Bo nie zatruje życia sarkazmem i ironią, fałszywą miną i udawaną życzliwością. Może pod słodkim uśmiechem czai się wilk gotowy do pożarcia upatrzonej zwierzyny.
Może warto dziś spojrzeć w lustro i zobaczyć, że każdy potrafi być wilkiem i owcą. Karmić i dawać ale też niszczyć i zabijać. Zobaczyć się w świetle prawdy i nie udawać lepszego niż się jest. Kiedy odnajdziesz w sobie te dwa bieguny, to możesz zrobić krok w kierunku miłości. Kiedy karmisz innych tym, co sam chcesz otrzymać, masz szansę, że ktoś na Twój uśmiech odpowie uśmiechem, ktoś na twoje "proszę" odpowie "dziękuję", a zamiast kolejnej "bitwy na głosy", powiesz z pokorą szczere przeprasza...

Chęć zemsty zabija!



Twarz zastygnięta niczym marmurowy posąg, oczy ciemne pełne złości i żalu do losu, usta zwiastują pogardę skrywaną przez lata. Ciało napięte, zbolałe od smutku i złości. Serce pełne wrogości i nienawiści.  Kiedy patrzy się na taką twarz, nie trudno odgadnąć, co kryje się w duszy tejże osoby. Widzę przed oczami Kobietę, która już wszystko przeżyła i wydaje się, że już na nic nie czeka. Ma ze sto lat, bo tak wygląda, przesiąknięta goryczą, która niczym lawa zastyga nie dając miejsca na radość i szczęście. Kiedy tak patrzysz, nie musisz zadawać pytań, wszystko znajdziesz w beznamiętnym spojrzeniu, które mówi o wielkim cierpieniu. Noszone cierpienie stało się mrocznym klimatem, który zatacza coraz szersze kręgi depresji i nieprzespanych nocy. Łez już nie ma, bo oczy już nie są w stanie ich wykrzesać. Antydepresanty są najlepszym i może jedynym towarzyszem niedoli. Choć nie dają całkowitej ulgi, to jakoś tłumią  wszystko i pomagają przetrwać chwile, kiedy zbrzydło życie. Może już myśli kłębią się wokół śmierci, tylko jeszcze coś trzyma przy życiu.
                To nic, ze jest mąż i jest rodzina, że jest dom, samochód, dach nad głową, swój kąt i szafa pełna ubrań i kredyty spłacone…to wszystko nieważne.  Nie ma chęci do życia, nie ma cienia radości, nie ma uśmiechu, tak jak ciemna bywa noc polarna. Kobieta stara się pamiętać tylko o jednym, że to coś się wydarzyło, to coś ją spotkało. Właśnie ją, nie kogoś innego, nie wiedzieć dlaczego? To wydarzenie ciągle ma przed oczami, gdy patrzy na męża, który  stara się zadbać o codzienne sprawy, popłacić rachunki, zrobić zakupy, ogarnąć 80m2, żeby żyło się po prostu normalnie, zwyczajnie. Nic nie jest w stanie wyrwać jej z tego obrazu, nawet uśmiech na twarzy syna, który przyniósł kolejną piątkę. Jest przecież coś o czym nikt nie wie. Nie wiedzą o tym nawet jej rodzice. Jest coś co skrywa jak drogocenny skarb i nosi w sercu, pielęgnując je co dnia. To wspomnienie nigdy nie przeminie, a twarz tego człowieka zapamiętała na całe życie. Budzi się i zasypia mając go przed oczami, słysząc swój krzyk i czując sińce na rękach, nienawidzi go z całych sił i życzy mu tylko jednego. Chęć  zemsty jest jedynym jej pragnieniem, z którym budzi się i dodaje jej sił by przetrwać kolejny dzień.
Jak wielkie musi być jej cierpienie noszone, jak przyciężki krzyż, który przygniata ją do ziemi, nie dając ani chwili na wytchnienie i zapomnienie. Jej nie wolno nie pamiętać, nie wolno zapomnieć, nie wolno cieszyć się tym, co posiada. Jej wolno cierpieć i osuwać się w przygnębieniu. Nie czuć smaku posiłku, który z miłością podaje jej mąż. Nie czuć zapachu kwiatów dostawanych na imieniny. Nie wolno cieszyć się, ze szczęścia swych dzieci. Nie wolno jej czerpać radości, gdy kocha się z mężem. Nie wolno pozwolić, by zmienił się obraz jej twarzy, żeby znikło cierpienie i pojawiło się szczęście. Musiałaby wtedy dostrzec, że ma całkiem udane życie, że to co widzi to tylko przeszłość.
Terapia jest tym co rozmraża, co leczy stare blizny, tym co odmienia dawne wspomnienia, tym, co pozwala żyć i być szczęśliwym. Tym co zmienia zastygnięte rysy twarzy, malując promienny uśmiech zadowolenia.  Pozwala przyjąć swój los, bo innego się nie ma. Tak jak kolor nieba jest stały, niezmienny, tak my sami nie cofniemy czasu, nie odmienimy biegu wydarzeń. To, co się zdarzyło jest naszym życiem, czasami przykrym i traumatycznym, innym razem pięknym i kolorowym.  Pragnienie zemsty jest tym, co niszczy, nie ma w nim życia, nie ma w nim szczęścia, nie ma nadziei, nie ma  ratunku, jest sidłem beznadziei. Zemsta niszczy nas samych, naszych bliskich i tych, co kochamy. Lecz czy kochamy, kiedy patrząc na twarz dziecka i męża widzimy kogoś innego? Kiedy nasza pamięć wybiórczo pamięta to, co było, kiedy mieliśmy 12 lat, lecz nie pamięta, kiedy mąż powiedział nam prawdziwy komplement. Nie cieszymy się z niczego i powoli zabijamy siebie i tych których przy sobie mamy.
A Ty czym żyjesz, czym się karmisz na co dzień?

Święta za pasem...



Święta za pasem, każdy gdzieś za czymś goni. Jedni poszukują rozpaczliwie prezentów, zastanawiając się, co by tu kupić, żeby każdy był zadowolony. Inni robią zakupy, żeby było co postawić na stół, jeszcze inni porządkują wszystkie domowe kąty, inni wieszają już świąteczne ozdoby, stroją choinki i szykują świąteczny nastrój. Ulice stają się coraz bardziej zatłoczone, a sklepy wypełniają tłumy ludzi, każdy zdyszany, zmęczony zastanawia się czy to wszystko, co miał kupić, co potrzeba, żeby święta były udane.
            Są też tacy, którzy żyją swoim rytmem i nie rusza ich świąteczny zgiełk. Obojętnie na wszystko patrzą, wypijając kolejny łyk rozgrzewającego trunku, stojąc gdzieś za rogiem w bramie. Być może ich święta nigdy nie były udane? Być może jako dzieci nie poznali blasku choinki, nie poczuli zapachu potraw wigilijnych, nie dostali długo wyczekiwanych prezentów, nie było im dane składać sobie życzeń i łamać się opłatkiem, czuć rodzinne ciepło, gdy za oknem mróz. Dla nich to dzień jak każdy inny, zwyczajny, normalny, tylko ludzi jakoś mniej na ulicy. Zanim pomyślisz o nich źle, zanim skreślisz ich z listy swoich gości, z praw do godności, do zasiadania przy wspólnym wigilijnym stole, pomyśl przez chwilę i zastanów się czy to nie ktoś z Twoich bliskich, może ojciec, matka, brat, siostra, syn, córka, wujek, ciocia, kuzyn, kuzynka, krewny, sąsiad, znajomy…Może to Chrystus szukający Betlejem.
Czekasz już pewnie z utęsknieniem do bieli czystego obrusu, do pierwszej gwiazdki na niebie, do choinki pięknie ubranej, do rodziny w komplecie, do pyszności na stole, do prezentów pod choinką, do cichej i spokojnej nocy, która, niby zwykła, jest tak niezwykła. Złożysz sobie życzenia, połamiesz się opłatkiem. Być może pogodzisz się z tym, z kim od dłuższego czasu się nie odzywasz. Niech w Twoim sercu nie zabraknie radości, pogody ducha i miłości dla tych, na których patrzysz, z którymi mieszkasz i siedzisz przy wigilijnym stole.
Niech puste miejsce wypełnią nieobecni. Pomyśl o tych , którzy nie mogli być tu dziś razem z Wami. Może to dzieci, które daleko w innym kraju zostali, może to dziadek, który już jest zbyt słaby, żeby wstać ze szpitalnego łóżka. Może to mąż, któremu praca nie pozwala by być tu razem z całą rodziną. Może to los, który nie był łaskawy, nie pozwolił żyć w zgodzie, mimo szczerych chęci podzielił rodzinę, rozproszył Twych bliskich. Pomyśl o żywych i zmarłych.      
Może Ci ciężko, bo kogoś straciłeś. Zamiast radości, łzy rozpaczy zalewają Twoje oczy, że kogoś brak, kogoś, kogo kochasz i potrzebujesz, bez którego Święta już nigdy nie będą te same.  Nie potrafisz się cieszyć i radować, kiedy nie ma tych, co odeszli, a rok temu jeszcze byli. Weź ich wszystkich do serca i zaproś do stołu. Oni wypełnią Twą duszę spokojem i radością. Poczuj ich obecność i zobacz, że puste krzesło wcale nie jest puste, a czysty talerz jest umorusany i ten wieczór będzie taki jedyny, wyjątkowy, udany. Oczami duszy usłyszysz ich głos, ich radość, że wciąż o nich pamiętasz, a oni są wśród nas.
Niech ten świąteczny czas wypełni życzliwość i ciepło, pokój i zgoda, radość i wesele. Niech wśród podarków pod choinką nie zabraknie wzajemnej miłości. Niech nasza dusza i serce staną się prawdziwym Betlejem, gdzie każdy odnajdzie miłość, kto jej poszukuje.
           

Coś dla ciała


Częścią terapii jest zmiana - nie tylko duchowa, ale i fizyczna. Zmiana wyglądu, fryzury, stylu ubierania się, nie mówiąc o dbałości o higienę osobistą. Zdarza się, że widząc, jak ktoś przestaje dbać o siebie, domyślamy się, że w jego życiu dzieje się coś niedobrego, pojawia się jakiś kryzys, czy ma jakieś inne problemy. Można powiedzieć, że coś w tym jest: "jak Cię widzą tak Cię piszą". Nie chodzi wcale o markowe ciuchy, czy ekskluzywne perfumy, czy dbałość o najmniejsze detale lub narcystyczne patrzenie na siebie, że muszę być najbardziej rzucającą się w oczy osobą na ulicy. Spotkać możemy też takie osoby, które godzinami siedzą prze lustrem, tuszując swoje zmarszczki, przebarwienia skóry, piegi itp. Są też takie osoby, które nie potrafią pogodzić się z upływem czasu, z biegiem lat chcą zatrzymać starość, która jest nieunikniona i wydają fortuny na cudowne kremy, bądź zabiegi kosmetyczne i operacje plastyczne. Są też osoby, które nie akceptują swojego ciała, szukają w nim wad i niedoskonałości, korygują nos, piersi, usta, policzki, szyję. Czy to zmienia ich wartość i pewność siebie? Wydaje się to wątpliwe, bo z czasem pojawia się nowe niezadowolenie i rozczarowanie efektami pracy chirurgów plastycznych, a ich jakość życia nie ulega poprawie. Stają się zgorzkniałe i marudne, a lat im wcale nie ubywa, często osobom postronnym wydają się jeszcze bardziej „zużyte” niż przed operacjami i liftingiem.
              Mam tu na myśli inny rodzaj dbałości o siebie, podkreślenie swej urody i fizyczności. Ciało jest pięknym opakowanie naszej duszy, indywidualnym i niepowtarzalnym, wyjątkowym i pięknym. To jak z talentem, który często zakopujemy w ziemię, zamiast pomnażać dla własnego lub innych pożytku, na przykład męża, żony, partnera, którzy patrząc na nas mają czuć się wyjątkowo dobrze i cieszyć się pięknym widokiem ubogacając samych siebie. Bywa, że ktoś nie docenia swej urody i zdaje się maskować i ukrywać to, co ma pięknego. Można robić to na wiele różnych sposobów, ale przecież nie ubieramy się tylko i wyłącznie dla siebie. Robimy to także dla partnera, którego kochamy. Dbając o siebie, robimy to przede wszystkim dla niego/niej, bo chcemy sprawić mu przyjemność i zobaczyć błysk zachwytu i radości w jego oczach.
            Tak jak w świecie zwierząt, gdy przyjdą gody, samiec stroszy piórka, pokazuje swą siłę, kusi swym ubarwieniem i śpiewem, żeby wzbudzić zachwyt i przyciągnąć do siebie samicę. Podobnie się dzieje w świecie ludzi. Gdy młoda kobieta, w kwiecie wieku ubiera się, jak mała dziewczynka, bądź jak stara baba, to tak, jakby nie chciała przyjąć, że jest kobietą. Co zatem znaczy być kobietą? To znaczy przyjąć swoją płeć i zobaczyć, że jest to dar i talent. Ktoś kiedyś powiedział, że nie ma brzydkich kobiet, tylko są zaniedbane. Czas i pora, żeby się zastanowić, czy ja nie jestem tą, która odrzuca atrybuty kobiecości? Jeśli tak się dzieje, to znaczy, że w jakimś wymiarze odrzucam inne kobiety, w tym swoją matkę i nie cieszę się tym, że nią jestem.
            Co na to faceci? Często nie widzą takich kobiet, a ich wzrok wędruje gdzieś indziej na ulicy, za co często dostają w domu po głowie. Nie prościej jednak zrobić coś innego, czyli przykuć wzrok swojego ukochanego mężczyzny sobą? Uczyć się od tych kobiet, które w oczach mężczyzn są atrakcyjne i seksowne zamiast im zazdrościć i z nimi walczyć. Okazuje się, że ich zachwyt szybko skupi się na Was, a Wy będziecie bardziej pewne siebie. Nie trzeba wcale wydawać fortuny na rewolucje. Czasami wystarczy zmiana fryzury, innym razem delikatny makijaż, żywsze kolory, czy spódnica, zamiast spodni, oczywiście wyższe buty i torebka. Pamiętajcie o perfumach, które unosząc się w powietrzu stanowią zaproszenie, żeby ktoś Was zauważył i docenił piękno urody. Ważna jest także bielizna, która jest tylko dla tego, kogo kochacie. Można powiedzieć, że to jak z prezentem, nie wystarczy dać coś fajnego, ale ważne, żeby było to odpowiednio zapakowane.
            Pamiętam jak pewnego razu jedna z pacjentek, dokonała drobnej zmiany w swoim wyglądzie. Mąż był zachwycony, do tego stopnia, że sam poszedł na siłownię, żeby stracić kilka kilogramów, pozbyć się brzuszka i być bardziej atrakcyjnym dla niej. Czasami dla związków z dłuższym stażem przyzwyczajenie i monotonia jest zabójstwem, wtedy ważna jest jakaś zmiana, coś nowego zawsze ożywia związek i nadaje pikanterii. Każdy zdrowy facet to dostrzeże i powie coś miłego, a przynajmniej jakoś zareaguje i nie będzie szukał czegoś, co już w ma w swojej kobiecie, w swoim domu.
            Warto też wspomnieć, że nasz wygląd działa na naszego partnera jak wabik, trudno się wtedy dziwić, że jego libido wzrasta. Czasami kobiety tego nie rozumieją i dziwią się, że ich faceci tak reagują i nie potrafią się opanować przed seksem i pójściem na całość. Nasz wygląd kusi, bądź odstrasza, co wolimy? Trzeba też nauczyć się przyjmować komplementy pod swoim adresem, bo są one jak życzenia, za które zawsze winniśmy dziękować. Nie umniejszajmy znaczenia wypowiadanych do nas słów, jeśli niosą one co dla nas pięknego i dobrego, to przyjmijmy je z wdzięcznością. Przecież każdy z nas chciałby usłyszeć coś miłego pod swoim adresem. Kiedy potrafimy się ucieszyć komplementem na temat swojego wyglądy, figury, fryzury, czy tego, jaką jestem osobą, to zwiększamy szansę na pojawienie się takich słów w przyszłości. Jeśli to odrzucimy i zganimy to efekt będzie przeciwny, wzbudzimy w kimś blokadę, a to spowoduje między nami dystans.
            Mam nadzieję, że świadomi tego jakie uczucia wzbudzamy w innych ludziach będziemy troszczyć się o swój wygląd. Nasz uśmiech, dobry nastrój oraz wizerunek niech będzie najlepszą wizytówką nas samych i naszych partnerów.
           

Piękne rzeczy rodzą się na gównie



Piękne i zdrowe rzeczy często rodzą się na gównie…Wszystkich zgorszonych przepraszam za brak poprawności politycznej, ale psychoterapia nie jest miejscem tabu i szerzenia konwenansów, ale częścią codzienności. Nazywajmy zatem rzeczy po imieniu. Skąd się biorą smaczne i zdrowe ziemniaki, soczyste, słodkie, czerwone pomidory, czy tak lubiane latem truskawki? Skąd mamy najlepsze warzywa, jak nie z ogródka i sadu, daleko za miastem, gdzie nie dociera chemia, lecz sama natura? Często, zanim powstanie smaczny, dorodny owoc, to gospodarz na spód daje obornik, na którym rośnie i wyrasta dzięki zabiegom rolnika, korzystnej aurze, coś dobrego i smacznego.
Podobnie jest z naszym życiem. Zdarza się, że człowiek czuje się zrównany z ziemią, tak, jakby taplał się w błocie. Wydaje mu się, że nic w życiu nie posiada, nic nie potrafi, że dosięgnął dna. Choroba, brak rodziny, nieudany związek, brak pracy, wszystko to, co go otacza, to beznadzieja i jedna wielka porażka. Nic nie ma, czuje się bezradny i czasami nie wie, jak będzie. Iluzorycznie taki stan może być jak naturalny nawóz, motywujący do zmiany. Ktoś totalnie nieszczęśliwy zaczyna szukać czegoś nowego, rusza się z miejsca, w którym tkwił bez nadziei.
Na myśl przychodzą mi sportowcy z paraolimpiady. Ile w nich jest serca do walki, woli do życia, radości z wygranej, szczęścia z dobiegnięcia do mety… Ci sami ludzie przed laty zmagali się z losem, własnym wypadkiem, który nieodwracalnie pozbawił ich jakiejś części siebie. Stali się niepełnosprawnymi, bez ręki lub nogi, na wózku, o kulach, z niedosłuchem, niedowładem. Szli dalej, nie zatrzymali się w swej niedoli, chorobie. Mimo krzyku, złości, żalu, rozpaczy, lawiny smutku, szli dalej - przez szpitale, rehabilitacje, wsparcie rodziny, psychoterapię i nie poddali się. Zapewne nie było łatwo, były też łzy niemocy i beznadziei, że tak już jest i pewnie będzie. Jednak życie pisze różne scenariusze, a człowiek przez pracę zasiewa nadzieję. Nieraz ciężka choroba, nałóg, własna niedola, problemy ze sobą, dają nam siłę i motywację. Człowiek dochodzi do sukcesów, zmienia swoje  życie, odnajduje sens, miłość i szczęście. Okoliczności często są różne, ale wszystko może stać się naszym zasobem, wystarczy odwrócić monetę i zamiast reszki zobaczyć orzełka, żeby zmienić zdanie, że to nie takie straszne, gówniane.

Są obrazy...



Są obrazy, rzeźby określane przez znawców dziełami sztuki. Dla jednych są to zwykłe bohomazy, które nie przykuwają uwagi, inni wydają fortuny by je zdobyć i mieć w swojej kolekcji. Jedne zachwycają swą oryginalnością i ponadczasowym przesłaniem, inne napawają śmiechem i ironią. Są też takie, których znaczenia nikt nie zna, poza tym, kto je otrzymał. Czasami coś bezwartościowego dla jednych ma niewyobrażalnie wielkie znaczenie dla drugich.
Podobnie było z tym obrazem, którego zdjęcie tu zamieszczam. Pamiętam, jak pierwszy raz go zobaczyłem w gabinecie ordynatora jednego z oddziałów, gdzie pracuję. Długo wpatrywałem się w niego, a w mojej głowie rodziły się różne pytania. Nie wiedziałem, kto podarował ten obraz i w jakim celu, ani co było motywem przewodnim w jego namalowaniu. Nic nie wiedziałem, ale moją głowę wypełniały własne refleksje. Co ciekawe, ile razy przechodziłem koło tego obrazu zawsze przez chwilę się zatrzymywałem i szukałem nowego przesłania.
To, co najważniejsze - żeby odnaleźć sens trzeba się zatrzymać, nie wystarczy rzucić okiem, przejść bez zastanowienia, trzeba na chwilę zatrzymać się. Posłuchać tego, co chcą nam przekazać inni. Po to jest sztuka, żeby wzruszać i stawiać pytania, skłaniać do refleksji i popychać do działania.
 Kogo ja widzę na tym obrazie? W moich oczach obraz ten ukazuje dziecko słabe i bezradne ufnie spoczywające w dłoni silnego mężczyzny. Jest to ojciec rodziny, który od chwili poczęcia troszczy się o to, by jego potomek miał dach nad głową i niezbędną opiekę. Być może w tym celu nie raz musi pracować daleko od domu, poza granicą kraju. Często musi wyrzec się własnych wygód i przyjemności oraz pracować ponad godziny i zarywać nocki, nie zważając na własną niewygodę troszczyć się o losy najbliższych. Jest to ojciec, który pewną ręką trzyma swe dziecko, ręką pooraną od ciężkiej harówki, od zimna i wiatru od stresów i chorób, od braku pieniędzy i niepewności jutra. Mocną dłonią trzyma kogoś, kto jest mniejszy i mniej wie o życiu. Stara się ochronić go przed wszystkimi zagrożeniami tego świata. Poprzez własne wartości i zasady, których dziecko czasami nie rozumie, ojciec chce wyznaczyć mu bezpieczną drogę. Czasami dziecko myśli, że ojciec, zabraniając mu czegoś. chce dla niego źle, bo nie rozumie, że  dobry ojciec wymaga, nie tylko daje, nie rozpieszcza, ale wnosi wartości i uczy przez to, kim jest i w co wierzy.
Być może jest to lekarz, psychoterapeuta, rehabilitant itp., w którego ręce trafiasz gdy jesteś chory. Samemu czując się bezradnym i słabym oddajesz swoje zdrowie, a nawet życie w jego ręce. Musisz mu zaufać i zgodzić się, żeby Cię poprowadził, wymaga to odwagi i pomocy z Twojej strony. Czasami jednak nie doceniasz tego, co inni robią dla Ciebie każdego dnia. Czujesz się wielki i pewny siebie, zadowolony ze swojego życia i pozycji, którą posiadasz, czujesz się Panem swojego życia i wierzysz, że wszystko zależy tylko od Ciebie. Wtedy choroba, problemy są jak obuch, który strąca Cię, jak z wysokiego konia, a Ty spadasz i lecisz na łeb, na szyje, budzisz się z bólem głowy, na ziemi, całkiem bezradny i zdany na łaskę innych. Często spotykam osoby, którym ktoś podarował nowe życie, ale one zupełnie tego nie dostrzegają, zamiast wdzięczności mają pretensje do Boga, do Losu, do Ojca i Matki. Nie cieszą się tym, że żyją, że mają tak mało, a jednak tak wiele…
Widzę tam Boga, w którego wierzę, któremu mogę powierzyć swe smutki, problemy, potrzeby i marzenia. Wiem, że zawsze jest przy mnie i Jego Opatrzność mi towarzyszy, a wszędzie, gdzie jestem mnie usłyszy.
A Ty kogo widzisz?
Zanim odpowiesz, zatrzymaj się przez moment i ogarnij to, co Cię otacza refleksją. Daj sobie czas na odpowiedź.