Mam to
szczęście, że w swoim zawodzie spotykam różnych ludzi, za którymi kryją się
różne, czasami niewyobrażalne historie i dramaty, ale też komiczne epizody i
radosne finały. Poniekąd jestem
szczęściarzem, gdyż każdy dzień jest niepowtarzalnym doświadczeniem czegoś
nowego i nieznanego, a każdy napotkany człowiek jest jedyny i niepowtarzalny.
Bywa powodem do entuzjazmu i zadowolenia, bądź chwilą na refleksję i lekcję
pokory wobec tego, co czyni człowieka niezmiernie małym.
Pamiętam, jak
pewnego razu zostałem wezwany do trzydziestoparo letniej kobiety, która leżała
po ciężkim wypadku samochodowym i długo dochodziła do siebie, hospitalizowana
kilka miesięcy trafiała z oddziału na oddział i wymagała wsparcia
psychicznego… Po pewnym czasie jednak
stawała się coraz bardziej radosna, pełna życia i optymizmu, mimo że jej głos z
trudem wydobywał się ze zdeformowanej wypadkiem klatki piersiowej. Kiedyś, ku
mojemu zaskoczeniu, powiedziała, że ten wypadek musiał się zdarzyć, że był
potrzebny i dobrze, że tak się stało.
Gdy się
ocknęła i zobaczyła, że jest w szpitalu, powoli zobaczyła, że może ruszać nogami
i rękami, a nad jej głową są zatroskane oczy bliskich. Jednak nie to było
najważniejsze. Ktoś stał i trzymał
piękny bukiet czerwonych róż. Co ciekawe, nie był to bukiet od ukochanego męża
ani syna. Tym bardziej była zdziwiona, ale zarazem uradowana i szczęśliwa, że
kwiaty pochodziły od jej brata. Nie byłoby w tym nic dziwnego i nadzwyczajnego,
gdyby nie fakt, że z bratem nie odzywali
się do siebie blisko 6 lat. Powodem było
to, że kiedyś któreś z nich
zapomniało o swoich imieninach i w ramach odwetu przestali się odwiedzać i ze
sobą rozmawiać.
Minęło sporo czasu, aż zdarzył
się wypadek, który połączył skłócone
rodzeństwo. Czasami to, co przykre i
bolesne ma też drugą stronę, na którą trzeba spojrzeć, by zobaczyć, że wszystko
jest po coś i ma znaczenie.